piątek, 28 lutego 2014

Luty 2014 w zdjęciach

Cały czas uczę się pamiętać, żeby robić zdjęcia. Myślę, że za jakiś czas wejdzie mi to w nawyk, ale teraz opuszczam całe mnóstwo okazji do cyknięcia dobrej fotki. Potem przychodzi koniec miesiąca, przeglądam swój telefon i okazuje się, że prawie nie ma z czego wybierać. Obiecuję sobie, że w marcu będzie lepiej, ale czy mi się uda, zobaczymy :)

Luty był kolejnym udanym miesiącem tego roku, ale przede wszystkim był najspokojniejszym miesiącem od miesięcy (oklaski dla potrójnego powtórzenia w jednym zdaniu). Miałam możliwość trochę popracować w domu i początkowa radość z zaoszczędzenia dwóch godzin dziennie, przeznaczanych zwykle na dojazdy, szybko opadła. Praca w domu jest super, jeśli mamy silną wolę i jesteśmy świetnie zorganizowani, w innym wypadku zajmuje czas aż do późnej nocy. 
(1) Żeby umilić sobie domowe "biuro" kupiłam pierwszą w życiu własną myszkę (sic!). Czy ktoś może mi powiedzieć, czemu przez tyle lat się na to nie zdecydowałam?...
(2) Mogąc wreszcie dysponować dowolnie swoim dniem, w końcu znalazłam czas, żeby przewieźć do mieszkania swoją komodę (zdecydowanie się na ten krok zajęło mi 5 miesięcy...). Zmieściłam tam prawie wszystkie swoje ubrania i teraz leżą w idealnym porządku. Ciekawe jak długo. Jak widać regału na książki wciąż brak.
(3) Siedzenie cały dzień w piżamie podobno zmniejsza produktywność. Hm, może coś w tym jest... ale nie sprawdzałam, kocham moje piżamy :)
(4) Po ciężkim dniu siedzenia w domu trzeba się oczywiście zrelaksować.

Żeby nie zasiedzieć się na śmierć, starałam się wychodzić z domu przynajmniej co trzeci dzień. No dobra, żartuję, chodziłam przecież na zakupy. To znaczy jeździłam. Samochodem. A tak poważnie...
(1) Wciąż nie mija mi zapał do grania w piłkę nożną, więc co weekend sięgam po korki i biegnę na boisko (no dobra, jadę samochodem...). Niestety w tę niedzielę będę w Warszawie, więc moja drużyna będzie musiała poradzić sobie bez najlepszego zawodnika (ha-ha).
(2) Jak nie gram w piłkę, to idę na basen. Znaczy jadę samochodem. Mieszkam tak daleko od centrum, że najbliższy basen mam w Skawinie (dla niezorientowanych - Skawina to miasto pod Krakowem).
(3,4) A jak jest ładna pogoda, to jadę do lasu i szukam zwierząt. Las jest super, w tygodniu nie ma tam żywej duszy i nawet można się zgubić. Niestety zwierzęta też gdzieś się zgubiły, a już myślałam, że naprawdę zza drzewa wyskoczy niedźwiedź.

W wolnym czasie...
(1) Uczę się robić na drutach podczas prywatnych lekcji u mojej Babci :)
(2) Czytam. Tę cześć sagi Lackberg pochłonęłam w dwa dni. Polecam!
(3) Gram ze znajomymi w planszówki - w tym miesiącu królowała Kolejka.
(4) Uczę się wypiekać chleb. Żartuję, to jest gotowa bagietka z Lidla, którą wkłada się do piekarnika. Wrzuciłam tu, bo nie zmieściła się razem z resztą jedzenia.

Skoro o jedzeniu mowa, to oczywiście musiało się tu znaleźć, wiadomo. Podobno każdy prawdziwy bloger musi cykać takie fotki.
(1,2) Znalazłam w Warszawie fajne miejsce - Aroma Espresso Bar na Nowym Świecie. Jest pysznie, przytulnie i blisko uczelni. Tylko drogo.
(3,4) Wariacje obiadowe. Odkryciem tego miesiąca jest marchewka z groszkiem - nie jadłam jej całe wieki! I ten płaski makaron. Pycha.

I na koniec kilka zdjęć z kategorii "różne".
(1) Taką trawiastą wykładzinę znalazłam na szpitalnym korytarzu. Wygląda świetnie i gdybym kiedyś kupowała wykładzinę, to chcę właśnie taką.
(2) Róże!!! Były piękne :)
(3,4) Lakiery essie wciąż królują. Lilacism na pewno będzie stałym gościem na moich paznokciach przez całą wiosnę.

Podoba mi się wrzucanie takich migawek z minionego miesiąca. Jeszcze raz obiecuję sobie, że postaram się uwieczniać na zdjęciach więcej fajnych rzeczy. Powinno pójść łatwiej, bo marzec na pewno nie minie mi tak spokojnie jak luty. Pozdrawiam z Warszawy!

Em

środa, 26 lutego 2014

Pierwszy krem pod oczy

Kiedy zaczęliście używać kremu pod oczy? A może do tej pory uważacie, że ten kosmetyk nie jest wam potrzebny? Sama dopiero w zeszłym roku zdecydowałam się na zakup typowego kremu. Wcześniej przez kilka lat używałam słynnych żeli Flos-Lek, które sprawdzały się u mnie świetnie, ale w końcu postanowiłam przerzucić się na coś trochę bardziej odżywczego. 

Postawiłam na tani, polski produkt. Krem oliwkowy miał całkiem niezłe opinie, poza tym lubię Ziaję, a jeszcze bardziej lubię jej ceny. Na dodatek trwała akurat promocja -40% w Rossmannie, więc ta przyjemność kosztowała mnie całe 3,70. Nietrudno policzyć, że cena regularna również nie jest wysoka.

Czemu właściwie zdecydowałam się na pierwszy krem pod oczy? Stosunkowo niedawno zaczęłam używać korektora w te okolice. Przez ponad dwadzieścia lat moje cienie pod oczami zupełnie mi nie przeszkadzały i tak naprawdę sama nie wiem, co się zmieniło. Teraz znacznie lepiej czuję się z korektorem, przez co skóra w tym miejscu stała się bardziej wymagająca i potrzebowała lepszego odżywienia, inaczej szybko stawała się sucha, a produkt zaczynał wyglądać nieestetycznie.

Oliwkowy krem Ziaja stosuję codziennie od kilku miesięcy i spisuje się u mnie świetnie. W tej chwili nie potrzebuję niczego więcej. Od razu zaznaczę, że nie zauważyłam zmniejszenia cieni, ale moje i tak nie są zbyt mocne i nie bardzo wierzę, że jakikolwiek produkt rzeczywiście może tak zadziałać. Krem nie ma ciężkiej formuły, więc łatwo się wchłania, dobrze współpracuje z korektorami, radzi sobie z ewentualnymi suchymi skórkami. A to wszystko za mniej niż cztery złote - cena nie do pobicia. Szybko się z nim nie rozstanę, także dlatego, że jest bardzo wydajny i tak na oko starczy mi jeszcze na kilkanaście miesięcy.

Jeśli szukacie pierwszego produktu pod oczy, zdecydowanie polecam zacząć od produktów z niskiej półki - żele Flos-Lek i kremy takie jak Ziaja oliwkowa to świetnie, polskie, tanie kosmetyki, które dla wielu na pewno będą wystarczające.

Em


niedziela, 23 lutego 2014

Nail Polish Confidential TAG

Cudowny był dziś dzień - piękna, słoneczna niedziela. Po wyczerpującym meczu piłki nożnej (czy już wspominałam, że to uwielbiam? ♥) dosłownie nie mam siły ruszyć się z kanapy, więc postanowiłam dodać na bloga jakiś lekki i przyjemny wpis. Padło na tag wzorowany na filmiku FleurDeForce Closet Confidential, tylko zawartość garderoby zamieniłam na zawartość szuflady z lakierami.

Jeśli macie ochotę zamieścić na blogu podobny wpis, oczywiście zapraszam do zabawy :)

Mój najstarszy lakier nosi nazwę raspberry smoothie i pochodzi z edycji limitowanej essence creamylicious, która była dostępna w drugiej połowie 2009 roku. Wychodzi na to, że ma już 4,5 roku! Niezły wynik i na dodatek wciąż jest w dobrym stanie. Kupiłam go na drugim roku studiów i może dlatego właśnie nim pomalowałam paznokcie na obronę magisterską :)

Najnowszy lakier w mojej kolekcji to Lovely Snow Dust nr 2. Bardzo długo szukałam go w krakowskich drogeriach i kiedy już myślałam, że nigdy nie będę go mieć, udało się go dorwać w innym mieście. Niestety lakier mnie rozczarował, jest zdecydowanie mniej kryjący niż pozostałe z tej serii i nie daje efektu, którego oczekiwałam.

Pierwszym lakierem essie, na który się zdecydowałam, był właśnie Watermelon. Kupiłam go razem z innym w promocji "drugi za połowę ceny", więc chyba można założyć, że ten kosztował mnie pełne 34,99 zł. Nie żałuję ani złotówki, kryje przy jednej warstwie i właśnie mam go na paznokciach :)

Lakier essence w odcieniu hypnotic poison kupiłam na wyprzedaży za 3,99 zł. Sam kolor jest super, niestety szybko pojawiają się odpryski, więc niezbyt chętnie po niego sięgam.

Perełkami wśród tanich lakierów są według mnie te piaskowe od Lovely (z wyjątkiem wspomnianego wyżej białego). Uwielbiam efekt, jaki dają na paznokciu i byłabym w stanie zapłacić za nie dużo więcej. Na szczęście nie muszę :)

Najgorszym zakupem okazał się lakier, którego po prostu nigdy nie użyłam. Kupiłam go, kiedy modne były pękające lakiery, ale chyba szybko stwierdziłam, że taki efekt wcale mi się nie podoba.

Nikogo nie zaskoczy informacja, że moja ulubiona marka lakierów to essie. Obecnie mam ich sześć, ale takie najlepsze z najlepszych to Too Too Hot, Tourquoise & Caicos i Camera.

Najbardziej w tym tagu podobało mi się grzebanie w lakierowej szufladzie i zastanawianie się, który produkt jest najstarszy, który okazał się totalnym niewypałem i tak dalej. Przy okazji przypomniałam sobie o kilku zapomnianych lakierach, które z chęcią odkryję na nowo - nie można w końcu cały czas sięgać tylko po essie, prawda? :)

Em

środa, 19 lutego 2014

L'Oreal Rouge Shine Caresse, czyli produkt prawie idealny

W ostatnim wpisie dotyczącym moich ulubionych produktów do codziennego makijażu wspomniałam, że ostatnio bardziej niż na oczach skupiam się na ustach. To przypomniało mi, że już dawno miałam poświęcić notkę jednej z moich ulubionych pomadek, czyli tej z serii L'Oreal Rouge Shine Caresse. Zdjęcia do tego posta czekały na dysku już od dawna, więc postanowiłam w końcu z nich skorzystać.
Co prawda produkt ten określany jest przez producenta mianem pomadki, jednak według mnie dużo bardziej przypomina błyszczyk, choć nietypowy. Dostępny jest w ośmiu odcieniach (teoretycznie, ale o tym za chwilę), ja posiadam 102 Romy. W cenie regularnej kosztuje ok. 39 zł i raczej nie ma problemu ze znalezieniem go w szafach L'Oreal.

Bardzo podoba mi się proste, eleganckie opakowanie, a zwłaszcza nietypowy aplikator, który dobrze rozprowadza produkt. Nie jest to zresztą wielki wyczyn, bo dzięki świetnej (takiej... wodnistej?) konsystencji zadanie jest ułatwione. Jeśli miałabym jednym słowem opisać tę błyszczyko-pomadkę, użyłabym określenia pewniak. To chyba najbardziej "bezpieczny" produkt do ust, jaki posiadam. Machinalnie sięgam po niego przed ważniejszymi spotkaniami. Wiem, że: nie podkreśli suchych skórek, nie zawiedzie trwałością, będzie równomiernie znikać, nie sklei ust ani nie zostawi wyraźnego koloru na szklance.

Do tej pory brzmi super, prawda? No właśnie, jest tylko jeden problem. Kolor na ustach zupełnie nie przypomina tego w opakowaniu. I wiem, że nie jest to tylko mój wymysł, bo czytałam sporo opinii innych osób, że u nich zachowuje się podobnie. Co ciekawe, u każdego wychodzi trochę inaczej, ale wspólne jest to, że raczej nie przypomina tego, co chcieliśmy otrzymać. Wszystko zależy od naturalnego pigmentu ust. Na powyższych swatchach nie widać aż takiej różnicy (oddawanie koloru rulez), ale porównajcie sobie odcień na ustach z tym, co widzicie na pierwszym zdjęciu. Wszystko fajnie, produkt świetny, tylko że ja kupiłam jasny róż!

Przegrzebałam internet i doszłam do wniosku, że kupowanie kolejnych odcieni nie ma sensu, bo jest duże prawdopodobieństwo, że wszystkie będą na moich ustach wyglądać podobnie. No trudno. Ale sam produkt jak najbardziej polecam, tylko ostrzegam, że przy pierwszym użyciu możecie się zdziwić :)

Em

poniedziałek, 17 lutego 2014

4 ulubione produkty do codziennego makijażu

Mój codzienny makijaż opiera się obecnie na czterech kosmetycznych odkryciach ostatnich tygodni i miesięcy. Po ten zestaw sięgam każdego ranka, dobieram do tego jakiś tusz, róż, coś na usta i jestem gotowa do wyjścia.

Ostatnio na nowo odkrywam moją kolekcję szminek i błyszczyków, przez co nie mam ochoty za bardzo skupiać się na oku. Taki makijaż jest jednocześnie o wiele szybszy.

Zacznijmy od podkładu, który jest moim najnowszym odkryciem. Lirene Ideale Glam & Matt od niedawna jest dostępny w drogeriach. Bardzo się cieszę, że mogłam go wypróbować, bo sama pewnie długo zastanawiałabym się nad zakupem, a to ze względu na jego cenę. Jak na drogeryjny produkt polskiej marki jest po prostu drogi (39,99 zł). Cóż z tego, jeśli jest to chyba najlepszy podkład, jaki kiedykolwiek miałam. Do tej pory najbardziej zachwycałam się kremem BB CATRICE i podkładem essence, jednak chyba już mogę powiedzieć, że ten jest jeszcze lepszy. Piszę "chyba", ponieważ miałam go na twarzy dopiero kilkanaście razy, jednak zapowiada się nadzwyczaj obiecująco. Według mnie nie jest to produkt matujący, efekt jest raczej satynowy. Nie podkreśla suchych skórek - to najważniejsze. Krycie jest średnie, w gorsze dni przyda się dodatkowo korektor. Niestety najjaśniejszy odcień jest dla mnie w tym momencie odrobinę za ciemny - kombinuję z lekkim rozjaśnianiem go innymi produktami i mam nadzieję, że już za kilka miesięcy będzie dla mnie idealny.

Mam kilka korektorów, ale ostatnio ciągle sięgam po ten od Bell. Ma lekką formułę i odcień, który bardzo ładnie rozjaśnia cienie pod oczami. Jeśli go przypudrujemy, nie zbierze się w drobnych zmarszczkach i wytrzyma tyle, ile powinien. Niestety już wiem, że ze względu na bardzo małą pojemność już niedługo mi się skończy.

Na nowo odkryłam też cień CATRICE Liquid Metal w odcieniu 020 Gold n'Roses. Nakładam go zawsze na mokro, inaczej bardzo się osypuje. Uwielbiam ten beżowo-różowy, metaliczny połysk na powiekach. Pod spód oczywiście koniecznie baza.

Z kupionych w listopadzie kilku kredek NYX zdecydowanie najczęściej sięgam po tę w odcieniu Yogurt. Jest miękka i ma bardzo ładny, neutralny kolor, który delikatnie podkreśla i rozjaśnia oko.


Na pewno jeszcze wrócę do mocniejszego oka, ale na razie właśnie tak wygląda mój codzienny makijaż i nie zamierzam się szybko rozstać z tymi czterema produktami :)

Trzymajcie się ciepło!

Em

czwartek, 13 lutego 2014

Zużyte produkty, do których raczej nie wrócę

Obiecałam, że rozprawię się ze wszystkimi pustymi opakowaniami po zużytych kosmetykach, więc dziś przygotowałam kolejny post z denkami. W przeciwieństwie do poprzedniej części tym razem na tapetę wzięłam produkty, do których raczej już nie wrócę.

Niektóre były kiepskie, inne po prostu przeciętne, a łączy je to, że żadnego z nich nie będzie mi szczególnie brakować.

Na początek dwa szampony, które męczyłam tak długo, że już zwątpiłam w to, czy kiedykolwiek się skończą. Z Schaumy odbudowa i pielęgnacja byłam nawet początkowo zadowolona (przepiękny zapach!), jednak wkrótce okazało się, że włosy szybko są po niej nieświeże, i tak od połowy butelki już miałam jej dość. Z Alterrą z granatem i aloesem było jeszcze gorzej, bo ta nie spodobała mi się właściwie od początku. Przekonałam się, że mój szampon musi się dobrze pienić i basta! Przy tym cały czas miałam wrażenie niedomytych włosów, z olejami radził sobie nadzwyczaj kiepsko. No nie, jestem na nie.

Poszukiwania dobrego szamponu trwały dalej i postanowiłam kupić bardzo tani Gloria Malwa pokrzywowy. Ten nie był taki straszny, ale i tak miał spore wady. Najbardziej przeszkadzała mi rzadka konsystencja i plątanie włosów. Brakuje mi moich ulubionych szamponów z Lush i na pewno wrócę do nich przy najbliższej okazji.

Kolejnym zużytym produktem były słynne kapsułki przeciwzmarszczkowe Rival de Loop. One były niezłe, choć spektakularnych efektów odżywienia skóry się nie dopatrzyłam. Raczej do nich nie wrócę, sięgnę po zwykłe kapsułki A+E.

Z kremem odżywczym Celia Soft był taki problem, że to produkt nadzwyczaj przeciętny. Taki krem trochę do wszystkiego i trochę do niczego. Nie był zły, zużyłam go, ale raczej nie sięgnę po niego ponownie. Wolę kupić jednak krem stricte do twarzy, a do ciała jakieś apetycznie pachnące masło.

Krem z kwasami Bandi na moją skórę w ogóle nie podziałał. Jej stan nie polepszył się ani nie pogorszył, a dodatkowo musiałam wyjątkowo uważać na używanie wysokich filtrów. Będę szukać dalej.

Tutaj trochę oszukuję, bo żadnego z powyższych kosmetyków nie zużyłam do samego końca. Nie zdążyłam przed ich terminem ważności i ani trochę nie było mi ich żal, kiedy wędrowały do kosza. Krem tonujący Alterra to dziwny produkt o ciemnym kolorze, który jednak nałożony cienką warstwą jakoś stapia się ze skórą. Nie znosiłam w nim tego, że okropnie się rolował. Miał za to piękny zapach, no ale to nie wystarczy. Z kolei micelarny żel Be Beauty, który jest hitem wielu osób, u mnie nie sprawdził się zupełnie. Po prostu nie mył dokładnie, wiecznie miałam uczucie niedokładnie oczyszczonej skóry, dodatkowo jej stan się pogorszył. No i tak leżał i leżał, w końcu się przeterminował i taki był jego koniec.

I na koniec prawdziwa perełka wśród bubli. Płyn do demakijażu oczu Maybelline ma jedną podstawową wadę. Nie zmywa makijażu. W ogóle.

Na drogeryjnych półkach jest tyle produktów do wypróbowania, że nie warto wracać do tych średnich, prawda?

Trzymajcie się ciepło!

Em

poniedziałek, 10 lutego 2014

Moja kolekcja świec i wosków zapachowych

Zakupy dla czystej przyjemności robię głównie w  księgarniach, drogeriach i sklepach ze świecami zapachowymi. Te ostatnie kolekcjonuję dopiero od 1,5 roku i staram się raczej nie szaleć, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na kolejny pachnący słoik. 

Skupiam się głównie na dwóch firmach - Yankee Candle i Bath & Body Works. Świece w tych sklepach nie są tanie, ale wyróżniają się dużym wyborem i mocą zapachów. Pamiętajcie, żeby nie kupować świec w cenach regularnych - warto poczekać na promocje, które organizowane są co chwilę.

Na świece z Bath & Body Works czaiłam się od dawna, jednak z racji braku tego sklepu w Krakowie musiałam trochę poczekać. W końcu w listopadzie kupiłam dwa duże słoiki o zapachu Mint Chocolate i Peach Bellini. Skorzystałam z promocji "druga świeca za pół ceny", dzięki czemu każda kosztowała mnie 66,5 zł zamiast 89 zł. W styczniu dorwałam jeszcze Fresh Balsam w wyprzedażowej cenie 27 zł zamiast 39 zł.

Świece B&BW wyróżniają się bardzo mocnym zapachem (czasem nawet zbyt mocnym, jeśli palimy je w małym pomieszczeniu), dużą ilością kolekcji limitowanych i bezproblemowym roztapianiem się do samych ścianek - piszę tu o dużych słojach, tej małej wersji jeszcze nie paliłam. Niestety są również droższe od YC i zdecydowanie trudniej dostępne. 

Z Yankee Candle mam duży tumbler Melon & Lime, duży pillar Midsummer's Night, duży słój Sparkling Lemon...

i trzy średnie tumblery: Camomile Tea, Cinnamon Stick i Mandarin Cranberry. 

Jak taniej kupować świece YC? Ja robię to na trzy sposoby: korzystając z kuponów zniżkowych, które czasem pojawiają się w gazetach (zwykle -20%), korzystając z kodów promocyjnych otrzymywanych na maila od zapachdomu.pl (zwykle -20 zł przy zakupach powyżej 99 zł) i szukając ich w sklepach TK Maxxx (trzeba mieć szczęście, ale raz udało mi się kupić dwa średnie tumblery po 34,99 zł, kiedyś widziałam też duże słoje). Warto pamiętać o -25% na zapachy miesiąca - w lutym promocją są objęte Fluffy Towels i Black Cherry.

Zaletami świec YC jest stosunkowo łatwa dostępność (można je już kupić chyba w każdym większym mieście, są też sprzedawane w przynajmniej kilkunastu sklepach internetowych), możliwość wyboru formy świecy (u mnie świetnie sprawdzają się tumblery, w słojach czasem bywa ciężko z roztopieniem wosku do ścianek) i szeroka oferta standardowa. No i nie można zapomnieć o woskach.

No właśnie, woski. Według mnie największą przewagą YC nad B&BW jest właśnie to, że za kilka złotych możemy kupić pachnący krążek, który po roztopieniu w kominku uwalnia równie mocny (niektórzy twierdzą nawet, że jeszcze mocniejszy) zapach co świeca. Dzięki temu możemy do woli testować różne wersje i odpada ryzyko wyrzucenia kilkudziesięciu złotych na coś, co może i w słoiku pachnie nieźle, ale po rozpaleniu przyprawia o ból głowy.

Moje ulubione zapachy YC dostępne w stałej ofercie to: Midsummer's Night, Camomile Tea, Fresh Cut Roses i Garden Sweet Pea.

Dla mnie na razie wygrywa Yankee Candle, choć na pewno skuszę się jeszcze na jakiś zapach od Bath & Body Works. Może podpowiecie, w jaki powinnam wetknąć swój nos następnym razem?

Trzymajcie się ciepło!

Em

sobota, 8 lutego 2014

Pomysł na deser #1 - ciasteczka owsiane z masłem orzechowym (4 składniki!)

Dziś obiecany, banalnie prosty i szybki przepis na pyszne ciacha. O ile się da, staram się nie trzymać w domu słodyczy, żeby nie jeść ich za dużo. Czasem jednak są takie chwile, że po prostu MUSZĘ wchłonąć coś słodkiego i aż mnie nosi. Za oknem zima w pełni, do sklepu daleko, a ja przeszukuję szafki w kuchni i internet. Nie miałam  prawie nic, nawet masła czy mleka, więc ciężko było coś wymyślić, ale w końcu trafiłam na TEN przepis i po lekkich modyfikacjach postanowiłam go wypróbować.

Składniki:
jajko
pół szklanki masła orzechowego
1/4 szklanki cukru
ok. 3/4 szklanki płatków owsianych

Moje ulubione masło orzechowe to felix light - jest o dziwo zdecydowanie bardziej słodkie niż tradycyjne. Jeśli chodzi o ilość płatków, to tak naprawdę wszystko zależy od wielkości jajka - najlepiej wsypać pół szklanki i potem dosypywać wedle potrzeby, dopóki ciasto przestanie być zbyt mokre.

1. Mieszamy masło orzechowe z cukrem
2. Dodajemy jajko i mieszamy
3. Dodajemy płatki owsiane i mieszamy
4. Formujemy kulki, lekko spłaszczamy i układamy na blaszce
5. Pieczemy ok. 15 minut w 180 stopniach (ja lubię mocniej przypieczone, więc zostawiam je na odrobinę dłużej)

Ciasteczka wyszły PYSZNE. To chyba jeden z moich ulubionych wypieków do tej pory.



Uwielbiam takie przepisy: mało składników, mało roboty, świetne efekty. Koniecznie wypróbujcie i dajcie znać, czy wam smakowało :)

Trzymajcie się ciepło!

Em

czwartek, 6 lutego 2014

Zużyte produkty do pielęgnacji ciała

Jak każda prawdziwa blogerka nigdy nie wyrzucam opakowań po zużytych produktach od razu do kosza. Wiadomo przecież, trzeba zrobić zdjęcia, wrzucić na bloga, opisać. W nawyk weszło mi już wkładanie ich do specjalnego pudła i... zapominanie o zrobieniu czegokolwiek więcej. Kiedy ostatnio z owego pudła wszystko zaczęło się już wysypywać, postanowiłam wziąć się w garść i opublikować na blogu zaległe wpisy. Dziś pierwsza część, czyli produkty do pielęgnacji ciała. Tak się dobrze składa, że większość z nich mogę wam z czystym sumieniem polecić!


Masła do ciała to jeden z moich ulubionych kosmetyków, tak ogólnie. Te dwa uwielbiam za przepiękne zapachy i świetne działanie. Joanna Naturia z wanilią pachnie słodko, waniliowo-przyprawowo, jest gęste i odżywcze, wracam do niego od lat i przepadam też za kawową wersją. Krem do ciała Isana sheabutter & kakao przyprawia o ślinotok zapachem lodów czekoladowych. Przyznam, że pod sam koniec trochę zaczęło mi przeszkadzać lepienie się skóry (wcześniej w ogóle tego nie zauważałam), ale mimo wszystko pewnie jeszcze do niego wrócę. Oba produkty są ogólnodostępne, tanie i mają świetne działanie.

To zdjęcie mogłabym podpisać "produkty, których nie ma" :) Nie ma kul do kąpieli Stenders, które znalazłam pod choinką i które umilały mi zimowe wieczory. Poza tym, że barwią wodę i nadają jej piękny zapach, o dziwo dobrze działają też na skórę. Rzadko to piszę o produktach do kąpieli, ale tu rzeczywiści widać różnicę po wyjściu z wanny. Polecam wam owocowe zapachy, kawowo-śmietankowy jako jedyny mnie zawiódł. Nie ma też płynu do kąpieli z passiflorą Fenjal, który zostawił po sobie tylko piękne, szklane opakowanie. Mimo że jest to drogeryjny produkt, według mnie świetnie nadaje się na prezent, właśnie dzięki tej butelce. Z płynu byłam zadowolona, tworzył całkiem niezłą pianę i zostawiał relaksujący zapach, jednak biorąc pod uwagę cenę i pojemność raczej do niego nie wrócę, choć z chęcią sama bym go jeszcze kiedyś od kogoś dostała :)

Jeśli chodzi o żele pod prysznic, naprawdę nie jestem wymagająca. Mają nie wysuszać, dobrze się pienić i ładnie pachnieć. Zarówno Lirene soczyste winogrona jak i Green Pharmacy cedr i cyprys spełniają wszystkie te warunki. Ten drugi dodatkowo przypomina mi swoim zapachem dzieciństwo i kąpiele w płynie "leśnym", lanym z kilkulitrowych butli.

Wśród kosmetyków dla dzieci można znaleźć prawdziwe perełki, takie jak truskawkowa pianka do mycia Lilliputz, która - ze względu na pojemność - jest świetna na wyjazdy. Wypróbujcie, to tylko kilka złotych, a ile radości :) Uniwersalnego żelu Babydream z kolei nikomu nie trzeba przedstawiać. To jeden z najbardziej wielofunkcyjnych produktów - do twarzy, włosów, ciała.

Na koniec zostawiłam dwa produkty, które ze wszystkich opisywanych spodobały mi się najmniej. Brzoskwinowy balsam do ciała Yves Rocher ma co prawda przepiękny zapach, jednak jest dość drogi, a skóra po nim jest jedynie lekko nawilżona. Myślę, że w takiej sytuacji lepiej jednak zdecydować się na zakup wody toaletowej z tej samej linii. Krem do rąk z granatem Alterra jest z kolei dość tani, jednak zapach ma tragiczny. No dobra, może nie jest aż tak źle, ale takie chemiczne, zbyt mocne smrodki niezbyt dobrze na mnie działają i choć dłonie były po tym produkcie w całkiem niezłym stanie, męczyłam go dobrze ponad rok.

Spodziewajcie się w najbliższym czasie więcej tego typu postów, wcześniej jednak opublikuję obiecany przepis na owsiane ciasteczka z masłem orzechowym (om nom nom nom).

Trzymajcie się ciepło!

Em

P.S. Żele Green Pharmacy i Lirene dostałam w prezencie od producenta.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Styczeń 2014 w zdjęciach

W grudniu dorobiłam się w końcu nowego telefonu, dzięki czemu znacznie częściej zaczęłam robić zdjęcia. Postanowiłam więc co miesiąc robić krótkie fotograficzne podsumowanie, w końcu sama bardzo lubię przeglądać takie wpisy na innych blogach.

Pierwszy miesiąc 2014 roku był dla mnie bardzo dobry i mam nadzieję, że kolejne będą przynajmniej tak samo udane, jeśli nie jeszcze lepsze :)

Jeśli styczeń, to i oczywiście postanowienia noworoczne. Mam ich całą listę :) W 2014 chciałabym między innymi nauczyć się grać na gitarze (1) i więcej ruszać (2,3,4). Z tym pierwszym nie powinno być problemów, bo gitarę i nauczyciela mam pod ręką, do drugiego staram się zmotywować w każdy możliwy sposób. Jedną z moich ulubionych dyscyplin sportowych jest piłka nożna, a ponieważ mam gdzie i z kim grać, zdecydowałam się na zakup korków. Od grudnia staram się też biegać i choć ogranicza mnie tu trochę krakowskie powietrze, które w zimowych miesiącach często bywa tak okropne, że nie chce się wystawiać nosa za drzwi, to jednym z motywatorów jest pyszne śniadanie u przyjaciółki, która mieszka parę kilometrów ode mnie :) Niedaleko mojego nowego mieszkania znalazłam też las, który na początku stycznia wyglądał jeszcze jakby była jesień i po którym bardzo miło się spaceruje.

W styczniu udało mi się zobaczyć dwa inspirujące slajdowiska - jedno o mojej wymarzonej Islandii (1), drugie - prowadzone przez Fasolę i Zbycha z bloga Kajtostany - o rowerowej podróży wzdłuż Bałtyku (2). Pod koniec miesiąca odwiedziłam też Najedzeni Fest, czyli festiwal z górą pysznego jedzenia. Spotkałam tam Asię z bloga Book me a cookie (3) i pewnego sympatycznego pana, który namówił mnie na pierwsze w życiu sushi (4).

Przejdźmy do jedzenia, bo jak wiadomo, każdy bloger musi robić takie zdjęcia! W tym miesiącu na pierwszy plan wybiły się: oczywiście moje pierwsze sushi (1), burger z warszawskiego Boca Burgers (2) i makarony z mojej ulubionej krakowskiej restauracji Mamma Mia (3,4).

Moją małą tradycją podczas weekendów spędzanych w Warszawie stały się śniadania w Starbucks (1). Bardzo lubię tę poranną godzinę przed zajęciami spędzoną na popijaniu pysznej kawy. W jednej z gazet znalazłam komiks, który mnie niesamowicie rozbawił (2). Jeśli nie widzicie dokładnie, dialog przebiega tak: "Chodź szybko, mówią o nas w telewizji!" "W ubiegłym roku 62% Polaków nie przeczytało ani jednej książki" ;)) Oczywiście to śmiech przez łzy, nie da się ukryć, że branża wydawnicza nie ma najłatwiej w obliczu spadającego czytelnictwa. W Warszawie pierwszy raz w tym roku zobaczyłam dużo śniegu i oczywiście musiałam zrobić sobie fotkę na jego tle (3), niestety już kilka dni później cały Kraków też był biały (4), więc na nie miałam się czym chwalić.

Najważniejsze styczniowe wydarzenie to na pewno obrona magisterska (1,2) i związane z tym oficjalne zakończenie studiów (pa pa UEK!). Miłym akcentem była też wizyta w siedzibie firmy Eris (3,4), o której więcej pisałam wam TU.

(1) Kraków taki piękny!!!
(2) Wygrzebałam z szuflady jeden z moich najstarszych lakierów, wciąż jest w świetnym stanie!
(3) Kolastyna sprawiła mi ogromną niespodzianką przysyłając na zakończenie wspólnej akcji spersonalizowane ręczniki :)
(4) Coś z niczego - pewnego wieczoru miałam tak ogromną ochotę na coś słodkiego, że wykombinowałam ciastka z tego, co akurat miałam w szafce. Połączenie masła orzechowego i płatków owsianych było strzałem w dziesiątkę. Dajcie znać, czy jesteście zainteresowani przepisem.

Mam nadzieję, że wasz 2014 również dobrze się rozpoczął! Jakie dla was było najważniejsze wydarzenie ubiegłego miesiąca?

Em