Jeśli uważnie czytacie mojego bloga, pewnie zauważyliście, że nigdy nie pojawił się tu post na temat pielęgnacji włosów. Wychodziłam z założenia, że zwyczajnie nie ma o czym pisać. Na wielu blogach kosmetycznych są całe serie dotyczące włosów i ich pielęgnacji, przepisy na domowe maski i recenzje szeregu różnych szamponów i odżywek. Mimo że zwykle jestem podatna na wszelkie kosmetyczne szaleństwa ogarniające dużą grupę osób, do włosomaniactwa od samego początku podchodziłam z dystansem. Nie zrozumcie mnie źle, z podziwem czytam niektóre blogi i kibicuję ich autorkom, ale muszę przyznać, że sama jakoś nigdy nie odnalazłam się w tym temacie.
Na co dzień używam szamponu z (uwaga!) SLS, w moich odżywkach zwykle roi się od silikonów, a włosy rozczesuję na mokro, bo inaczej mi się nie układają. I dobrze mi z tym wszystkim :) Nie wykluczam oczywiście zmian "na lepsze" w jakiejś nieokreślonej przyszłości, ale na razie się na to nie zapowiada.
Te cztery produkty to właściwie wszystko, czego ostatnio używam regularnie. Zanim napiszę o nich więcej, wspomnę jeszcze o moich włosach. Według mnie są raczej normalne, ze skłonnością do przesuszenia na końcach (zwłaszcza, kiedy są już bardzo długie). Myję je co 2-3 dni, schną naturalnie (A. nie mam suszarki, B. nie chce mi się, zresztą patrz punkt A.), nigdy nie były farbowane (bardzo lubię swój naturalny kolor), prostuję je średnio raz na dwa miesiące, jeszcze rzadziej używam lakieru lub pianki, czasem nakładam nawet olej kokosowy, choć efektów brak (pewnie dlatego, że przypominam sobie o tym raz na kilka tygodni :) ).
Szampon, którego używam, to Lush New. To już drugi (wcześniej zużyłam Seanik) produkt do włosów tej marki i muszę przyznać, że bardzo go lubię. Zapewnia bardzo dobre oczyszczenie i świetnie się pieni, więc spełnia właściwie dwa jedyne wymogi, jakie stawiam przed szamponem. Poza tym mocno, korzennie pachnie (super!), jest wygodny i bardzo wydajny. Odżywkę Timotei stosuję od niedawna, więc niewiele mogę na jej temat powiedzieć. Niestety na razie mam wrażenie, że jest trochę za słaba. Przynajmniej ładnie pachnie.
Zawsze staram się użyć czegoś ułatwiającego rozczesanie włosów, ostatnio jest to eliksir Green Pharmacy. Spisuje się w tej roli bardzo dobrze (choć ze szczotką Tangle Teezer większość produktów daje radę). Kiedy włosy są już tylko wilgotne, spryskuję je jeszcze raz. Ma nieporęczne opakowanie, ale rozpyla idealną mgiełkę, nie obciąża, a włosy są miękkie i nawet trochę dłużej zachowują świeżość. Pachnie ziołowo i zapach ten jest wyczuwalny jeszcze przez kilkanaście godzin. Nie wiem, jakie będzie jego długofalowe działanie, ale jestem na razie bardzo pozytywnie nastawiona. Do stylizacji używam jedwabiu Green Pharmacy, który niestety nie radził sobie z bardzo przesuszonymi końcami, które jeszcze niedawno miałam. Mam nadzieję, że teraz sprawdzi się lepiej (od wczoraj jestem uboższa o 15 cm).
Nie miał mi kto zrobić zdjęcia, więc sama musiałam kombinować z fotografowaniem odbicia w lustrze. Wczorajsza wizyta u fryzjera sprawiła, że moje włosy mają teraz 45 zamiast 60 cm, ale nie ma co rozpaczać, przecież odrosną :) Niestety moja sprawdzona przez lata fryzjerka jest teraz na urlopie i bardzo liczę na to, że szybko z niego wróci.
Mam nadzieję, że włosomaniaczki nie poczuły się zgorszone moją pielęgnacją (żart, żart! :)). Ciekawa jestem, czy ktoś z was też jest zbyt leniwy, żeby przejmować się tymi wszystkimi włosowymi regułami :) Piszcie!
Em
P.S. Produkty Green Pharmacy zostały mi przekazane do opisania na blogu.