Chciałabym, żeby to lato nigdy się nie skończyło. Było pełne dobrych chwil, a ja nie czuję się gotowa na ponowne nadejście chłodnych, coraz chłodniejszych, zimnych, a w końcu lodowatych miesięcy. Na szczęście przede mną jeszcze półtora tygodnia nad morzem i staram się cieszyć każdym dniem, bo sierpniowa pogoda doprawdy rozpieszcza. Codziennie świeci słońce, a na niebie nie ma zwykle ani jednej chmurki! Korzystając z tej jeszcze wakacyjnej atmosfery, napiszę dziś o moich kosmetycznych hitach tego lata. Niektóre z nich, jak tonujący filtr do twarzy, należą do moich ulubieńców od dawna. Inne, jak wielofunkcyjny olejek, odkryłam dopiero kilka tygodni temu. Łączy je jedno - nie mogłam o nich zapomnieć, pakując się nad morze!
Skoro już o nim wspomniałam, niech będzie jako pierwszy. Tonujący filtr do twarzy SPF 50+ to mój wakacyjny ulubieniec już od kilku lat. Staram się korzystać z wysokich filtrów przez cały rok, jednak zwykle nakładam na nie podkład, więc mogą być bezbarwne (polecam matujący krem z tej samej serii). W upalne dni i podczas wyjazdów króluje u mnie jednak filtr tonujący, który chroni moją skórę, jednocześnie wyrównując jej kolor i zakrywając drobne niedoskonałości.
Moim tegorocznym filtrem na plażę stała się nowa emulsja Lirene SPF 30, którą polubiłam szczególnie za jej lekką konsystencję. Nie ma chyba nic gorszego niż próba wsmarowania w skórę gęstego, źle wchłaniającego się kremu, kiedy siedzimy na plaży i do wszystkiego przykleja się piasek! Ten produkt stosuję na górne partie ciała, czyli ramiona, dekolt, ręce i plecy.
Moje nogi naprawdę rzadko łapią słońce. Zwykle nawet niczym ich nie smaruję, bo nie ma to sensu - pod koniec lata wciąż są białe. Kiedy więc odkryłam produkt Lirene łączący w sobie delikatną ochronę przeciwsłoneczną i fluid, który dodaje skórze delikatnego, ciepłego tonu, byłam zachwycona. Dzięki niemu moje nogi wyglądają naprawdę o wiele lepiej i zastanawiam się, czemu inne firmy wcześniej na coś takiego nie wpadły? (Chyba że się mylę, to dajcie znać).
Moje ukochane komary wróciły. W Krakowie jakoś się na nie nie nadziewałam tego lata, ale tutaj, blisko lasu, niestety spotykam je każdego wieczoru. Na szczęście nie zapomniałam wrzucić do walizki najbardziej skutecznego środka na te przemiłe stworzonka. Spraye Antybzzz Ziai naprawdę działają (wcześniej używałam też niebieskiej wersji) i kocham je za to niezmiernie.
Na koniec zostawiłam najsmaczniejszy kąsek, czyli olejek Lirene, którym zachwycam się od kilku tygodni. Początkowo stosowałam go tylko na włosy, przed myciem (kocham go za to, że jest w sprayu!), ale będąc nad morzem, gdzie nie zabrałam ze sobą aż tylu kosmetyków, wypróbowałam go też do ciała, jako produkt do stylizacji włosów, a ostatnio nawet do demakijażu - w każdej roli sprawdził się świetnie. Muszę przyznać, że dopiero dziś, przygotowując ten wpis, spojrzałam na jego skład i okazało się, że na pierwszym miejscu jest parafina, a dopiero potem obiecane olejki babassu i karotki - mnie to nie przeszkadza, ale wiem, że wiele osób unika tego składnika, więc wolę o tym wspomnieć.
Pozdrawiam was wakacyjnie i zapraszam na mojego instagrama (klik) i snapchata (martamardyla), gdzie codziennie pojawiają się jakieś zdjęcia i nagrania znad cudownego Bałtyku.