Właśnie wróciłam z dwutygodniowej podróży do Portugalii. Spontanicznie zaplanowany dwa miesiące temu wyjazd był tym, czego najbardziej potrzebowałam po wielu miesiącach niekończącej się szarej jesienio-niewiadomoco-zimy. Był przede wszystkim pełen słońca – i samo to mogłoby już spokojnie wystarczyć, żeby uznać go za udany. Wiedziałam oczywiście, że słońce ma istotny wpływ na moje samopoczucie, ale chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jest ważne – do momentu, kiedy wysiadłam z metra w centrum Lizbony i stałam, gapiąc się na miasto oblane popołudniowym światłem. Wszystko miało takie ciepłe barwy!
Wiosną w Portugalii często pada deszcz, jednak zwykle szybko przechodzi (tylko w Porto nie mieliśmy szczęścia, bo padało przez jeden dzień cały czas, ale na szczęście urok samego miasta nam to wynagrodził). Słońce sprawiało, że chodziłam w takiej kolorowej bańce, z której unosiły się bąbelki szczęścia. Ale wiecie co? Piszę te słowa, siedząc w oblanej słońcem kawiarni przy krakowskim Rynku Głównym. Jestem szczęśliwa. I choć co trzy minuty kicham i zużywam tony chusteczek, to jest to najlepszy dowód na to, że wiosna właśnie dotarła też do Polski – do tej Polski, do której kocham wracać z wyjazdów. Bo to mój kraj, a Kraków to moje miejsce na Ziemi, co uświadamiam sobie za każdym razem, kiedy dłużej mnie tu nie ma. Wracając z podróży, czasem czuję to bardziej, czasem mniej, a tym razem czuję to bardziej. Nie wiem, czy wiecie, o co mi chodzi. Jak to inaczej wytłumaczyć? Jednym zdaniem, Portugalia jest fajna, ale w moim sercu nie znalazło się miejsce, w którym mogłaby zamieszkać na stałe. Polska, Kraków? Tak! Islandia? TAK… ale raczej w swoim możliwie najcieplejszym miesiącu. Paryż? Moje serce od razu bije szybciej. Wenecja? Pierwsze zagraniczne miasto, które pokochałam jako dziecko; miasto, które zachwyca mnie za każdym razem tak samo. A Portugalia? Było fajnie, chętnie kiedyś wrócę, zwłaszcza na południe – i tyle. Ale jeśli zapytacie, czy było warto, nie będę się zastanawiać ani chwili. Spędziłam tam w końcu dwa cudowne, pełne słońca tygodnie.
Najfajniejsze w Portugalii ♥
SŁOŃCE! Mogłabym to powtarzać i powtarzać w kółko. Internet podpowiada mi, że w Portugalii jest około 300 słonecznych dni w roku. Dla porównania, w Polsce jest ich mniej niż 200.
Ocean. Woda, dużo wody. Państwo, w którym z dowolnego miejsca można dojechać nad ocean w około 3 godziny (strzelam :)), ma u mnie od razu plus 100 punktów do fajności. Maniacy wielkiej wody mnie zrozumieją.
Ludzie. Są po prostu mili. Nie ma żadnego problemu, żeby dogadać się z nimi po angielsku (spotkaliśmy zaledwie kilka osób, które nie znały tego języka), ale jeśli trzeba zapytać o drogę, a w zasięgu wzroku jest tylko starszy pan, mówiący jedynie po portugalsku, to też nie stanowi to przeszkody, bo na migi da się wyjaśnić zadziwiająco dużo rzeczy, zwłaszcza kiedy drugiej stronie wyraźnie zależy, żeby je zrozumieć. (Swoją drogą, kiedy już załapał, że szukamy dworca, wytłumaczył nam drogę z takim zaangażowaniem, że do tej pory się uśmiecham na tę myśl :)).
Ceny. Byłam w większości krajów, w których obowiązującą walutą jest EUR i Portugalia zdecydowanie należy do najtańszych. Chyba tylko na Malcie było jeszcze taniej. Oczywiście i tak wydamy więcej, niż podróżując po Polsce, no ale to w końcu kraj z euro…
Kawiarnie. W Portugalii wyjście do kawiarni ma zupełnie inny charakter niż w Polsce, może dlatego że kawa kosztuje tam poniżej 1 euro. Dwie kawy z mlekiem i dwa ciacha? 3,5 euro poproszę! Uwielbialiśmy robić sobie takie słodkie przerwy w zwiedzaniu.
Owoce. Sok z pomarańczy. Czy trzeba dodawać coś więcej? W Portugalii można na każdym kroku kupić najlepszy na świecie świeżo wyciskany sok. Piłam codziennie. Czasem więcej niż raz dziennie :) I jeszcze smak mango! Nie jadłam tak dobrego mango, od kiedy byłam na Malcie! A ja uwielbiam mango!
Małe uliczki. Takie jak ta na zdjęciu z początku wpisu. Wystarczy skręcić z głównej, ruchliwej ulicy, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie.
Algarve. Ciesze się, że nie zaczęliśmy naszej podróży po Portugalii od południa, bo pewnie chciałabym zostać tam na całe dwa tygodnie! Gorąco jak w lecie, piękne plaże, w ogóle niesamowite wybrzeże, zupełnie inne od tego bałtyckiego, niezbyt dużo ludzi (jeszcze) i ten cudowny pokój w tym wspaniałym pensjonacie, z oknami wychodzącymi wprost na cichą uliczkę, z tarasem i hamakiem, z pięknymi wnętrzami i przemiłymi właścicielami. 140 zł za noc. Słownie: sto czterdzieści złotych za noc! Wróciłabym do Portugalii choćby tylko w to miejsce, na tydzień obijania się i totalnego chillu (#totalnychill). Namiary na wszystkie polecane przeze mnie miejsca będą w kolejnym wpisie dotyczącym Portugalii.
Portugalskie minusy i zaskoczenia
Kupy. To musi się znaleźć na pierwszym miejscu, bo było tym, co naprawdę bardzo mi się nie podobało w Portugalii. Jeśli kiedykolwiek narzekaliście na to, że Polacy nie sprzątają po swoich psach, przejedźcie się do Portugalii. Samych psów nawet nie widziałam tak wiele, ale ich kupy leżą centralnie na środku chodnika. I nie jest to kwestia danej dzielnicy ani miasta – to samo było w Lizbonie, w Porto, w Evorze, a nawet na południu, gdzie większość ludzi to turyści (bez psów!). A może u nas po prostu chodniki są częściej sprzątane przez odpowiednie służby?
Tylko gotówka! Przyznaję, że nie byłam na to przygotowana. Co prawda zostałam przed wyjazdem ostrzeżona, że nie wszędzie w Portugalii można płacić kartą, ale wiecie, w Polsce też nie w każdym warzywniaku można… Jeśli planujecie wyjazd do tego kraju, zapamiętajcie proszę, że NAPRAWDĘ W WIĘKSZOŚCI MIEJSC PRZYJMĄ OD WAS TYLKO GOTÓWKĘ. Kartą zapłaciliśmy w supermarketach, na dworcach kolejowych, w jednym hotelu znanej sieci i może cztery czy pięć razy udało się w jakimś miejscu z jedzeniem. W większości sklepów i restauracji albo w ogóle nie mają terminala, albo z niewiadomych powodów nie przyjmują kart innych niż portugalskie. Dokładna odwrotność Islandii, gdzie wszędzie i za wszystko płaci się kartą :)
Brak kantorów. Tak, o tym też mogłam wcześniej poczytać, ale jakoś nie pomyślałam, że wymiana waluty może być w Portugalii jakimkolwiek problemem. Niektóre banki wam wymienią (zarabiając nie tylko na różnicy kursów, ale też na samej opłacie za wymianę), są też jakieś inne miejsca, w których można kupić EUR, ale zwyczajnie zupełnie się to nie opłaca. Oczywiście jeżdżenie z tysiącem euro w kieszeni nie jest bezpieczne, więc najlepiej wyciągać pieniądze na bieżąco z bankomatów (niestety to też kosztuje, więc najpierw zerknijcie do cennika swojego banku – w przypadku naszej walutowej karty w Alior Kantorze było to 9 zł za każdą transakcję).
Poziom rozwinięcia kraju. Mam nadzieję, że nikt nie odbierze tego w zły sposób, bo to nie jest tak, że rzeczy, o których wspominam są obiektywnymi minusami Portugalii. No dobra, może psie kupy są, one chyba będą przeszkadzać wszystkim. Sama nawet nie wiem, czy to powinno się znaleźć w tym miejscu, bo to w sumie nie jest minus, raczej zaskoczenie (dlatego też zmieniłam nagłówek). Przed wyjazdem do Portugalii nie wiedziałam o niej zbyt dużo, widziałam zdjęcia, słuchałam relacji znajomych, ale nie znałam dobrze ani jej historii, ani kultury. Jakoś tak z góry założyłam, że będzie to kraj bardzo podobny do Hiszpanii, tylko z trochę dziwniejszym językiem. W Lizbonie jeszcze tak tego nie widać, ale kiedy opuściliśmy stolicę i zaczęliśmy jeździć po kraju, zdziwiło mnie, że Portugalia nie jest tak dobrze rozwiniętym krajem, za jaki ją miałam. Sprawdziłam później statystyki i rzeczywiście – w rankingu stworzonym na podstawie wskaźnika rozwoju społecznego (HDI) Hiszpania znajduje się na 26 miejscu, Polska na 36, a Portugalia na 43.
Brak sklepów spożywczych. To, gdzie Portugalczycy kupują jedzenie, pozostanie dla mnie chyba największą zagadką. W centrum Lizbony czy Porto można było oczywiście bez problemu znaleźć mały supermarket, ale w takiej Evorze albo Figueira da Foz sklepów po prostu nie było. W Evorze poszliśmy nawet do informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się, że owszem, jest jeden sklep. Kiedy dotarliśmy do zaznaczonego nam na mapie miejsca, stanęliśmy przed malutką klitką z panem za ladą – i to był rzeczywiście jedyny sklep w tym mieście, jaki znaleźliśmy :) Istnieje spora szansa, że po prostu nie wiedzieliśmy, gdzie szukać, a może w Portugalii robi się zakupy raz na tydzień w jakimś większym hipermarkecie znajdującym się na obrzeżach? Tak czy inaczej, dostęp do sklepów spożywczych jest znacznie trudniejszy niż w Polsce. Z drugiej strony, gdyby Portugalczyk trafił do Krakowa, pewnie z niedowierzaniem kręciłby głową, gdyby okazało się, że knajpy i restauracje znajdują się u nas prawie wyłącznie w centrum, a nie… wszędzie, jak w Portugalii :)
Dalej siedzę w tej kawiarni, o której wspominałam na początku wpisu. Wspominam Portugalię i uśmiecham się do laptopa. Patrzę za okno i czuję się szczęśliwa, że mogłam zobaczyć kolejny kraj, ale cieszę się też, że bezpiecznie wróciłam do tego mojego, który kocham najbardziej. To naprawdę niesamowite, co wiosna potrafi zrobić z człowiekiem! Zaraz wsiądę na rower i pojadę przez miasto, myśląc, że po powrocie do domu będę musiała jeszcze raz przeczytać ten tekst i trochę go poprawić, bo jest w nim zdecydowanie za dużo wykrzykników!!! I za dużo powtórzeń słowa słońce. (Wróciłam do domu, przeczytałam wpis ponownie, ale postanowiłam niczego nie zmieniać, a co! :)).
A jeśli chcielibyście wiedzieć, jak dokładnie wyglądała moja podróż po Portugalii, gdzie byłam, co widziałam, gdzie spałam i co jadłam – tego dowiecie się z kolejnego wpisu.
#kochamsłońce
Więcej zdjęć z Portugalii znajdziecie na moim instagramie. Zapraszam!
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie komentarz. Bardzo chętnie je czytam i odpowiadam na każde pytanie! Proszę, nie spamuj jednak - nie zapraszaj do siebie i nie podawaj linka do swojego bloga. Znajdę go w Twoim profilu! Dziękuję.